W życiu każdego fotografa przychodzi taki moment, gdy natura sama pisze opowieść – światłem, cieniem, zapachem wiatru i ciszą pola. Zdjęcie, które prezentuję, powstało w jednym z takich momentów, w Bieszczadach, gdzie czas płynie wolniej, a dusza ma przestrzeń, by odetchnąć.
Pochmurne niebo otwiera się nieśmiało, jakby przez chwilę chciało zajrzeć do świata ludzi. Promienie słońca przebijają się przez chmury, tańcząc na ziemi, budząc to, co uśpione i dając nadzieję, że to, co było zmarznięte, znów zakwitnie. To światło – ciche, niepewne – przypomina o tym, że każda ciemność ma swój kres.
W tle, pośród mgieł, płynie rzeka. Niesie ze sobą marzenia – ulotne jak liście porwane przez nurt. Pierwszy śnieg topnieje, ustępując miejsca nowemu. Wszystko wokół zdaje się szeptać: „jeszcze będzie pięknie”.
W tamtym momencie, gdy naciskałem spust migawki, wierzyłem, że coś się rodzi – że ten blask zwiastuje coś trwałego. Być może nawet w sercu tliło się przekonanie, że to światło zostanie na dłużej. Ale czas, jak zawsze, okazał się bezlitosnym przewodnikiem. Pokazał, że nie każde światło ogrzewa, a niektóre blaski to tylko odbicia na powierzchni wody – piękne, lecz nietrwałe.
Z perspektywy czasu wiem, że to nie była wiosna, a tylko złudzenie – krótki rozbłysk między burzami. Zamiast rozkwitu była lekcja. Dziś jestem mądrzejszy. Nie mniej wrażliwy, ale ostrożniejszy. A może po prostu – bardziej świadomy.
To zdjęcie to nie tylko krajobraz. To emocja. To moment pomiędzy – między tym, co było, a tym, co może nadejść. I choć tamto światło już zgasło, jego ślad pozostał. W kadrze. I we mnie.


