Zawsze zaczyna się od spojrzenia. Pierwsze spotkanie, pierwszy kontakt wzrokowy, pierwsza wspólna kawa, pierwszy spacer, pierwszy pocałunek… Każdy z tych momentów ma w sobie coś nieuchwytnego — napięcie, ciekawość, drobną iskrę, która sprawia, że świat na chwilę się zatrzymuje. W fotografii jest podobnie. Tu też wszystko zaczyna się od spojrzenia — tego pierwszego, które nie szuka jeszcze kadrów ani ustawień, tylko czuje.
To moment, kiedy coś w tobie drgnie. Nie wiesz dlaczego — może światło ułożyło się inaczej niż zwykle, może ktoś spojrzał nie w tę stronę, co zawsze, może wiatr poruszył liść i przypomniał ci dzieciństwo. To właśnie wtedy rodzi się fotografia. Nie w aparacie, ale w oku, które widzi trochę więcej, i w sercu, które na ułamek sekundy milknie. Też od tego krótkiego momentu, kiedy coś mnie zatrzymuje — ulica, cień, spojrzenie drugiego człowieka. Coś, co większość ominie wzrokiem, a ja nie potrafię przejść obojętnie.
Każde zdjęcie ma swój początek w takim spotkaniu – w krótkim „aha”, które trwa krócej niż mrugnięcie, ale wystarczy, byś wiedział, że musisz to zatrzymać. Bo jeśli nie, zniknie. Tak jak znika to pierwsze spojrzenie między ludźmi — ulotne, delikatne, ale pełne znaczeń, które nie potrzebują słów.
Pamiętam swoje pierwsze zdjęcia. Nie były dobre — wręcz kiepskie, ale były prawdziwe. Czułem wtedy, że fotografia to sposób, żeby zatrzymać świat, który za szybko ucieka. Trzydzieści lat temu zdjęcie miało wagę. Klisza, ciemnia, zapach chemii, światło żarówki nad papierem. Każdy kadr był decyzją. Czekało się — na światło, na wywołanie, na efekt. A to czekanie uczyło pokory.
Dwadzieścia lat temu miałem w rękach pierwszą cyfrówkę. To był czas forów „PhpBB by Przemo” i długich dyskusji o przysłonie, ISO, balansie bieli. Każdy chciał mieć „dobre zdjęcie”. Często zapominało się wtedy, po co się w ogóle naciska ten przycisk. Dziesięć lat temu przyszły filtry, Instagram, idealne feedy. Wszystko zaczęło wyglądać podobnie — piękne, ale puste.
A dziś? Dziś wystarczy kciuk. Smartfon zrobi resztę. Wyrówna horyzont, rozjaśni twarz, poprawi światło, wygładzi skórę, usunie tło, doda odrobinę nieba tam, gdzie go zabrakło. Kilka sekund i już — gotowe zdjęcie, dopracowane, wygładzone, bez cienia zmęczenia czy niepewności. Sztuczna inteligencja podpowie, co poprawić, kogo wyostrzyć, kogo wymazać.
Czasem mam wrażenie, że aparat stał się współczesnym lustrem ze „Śnieżki” braci Grimm – takim, które nie pokazuje prawdy, tylko to, co chcemy zobaczyć. „Lustereczko, powiedz przecie…” – i powie. Powie, że wszystko jest dobrze, że jesteś piękny, że światło jest idealne, że twoje życie wygląda na udane. Wystarczy jeden filtr i już można uwierzyć, że tak właśnie jest.
Problem w tym, że to lustro kłamie. Delikatnie, uprzejmie, ale kłamie. Zdejmuje z nas autentyczność, tę drobną szorstkość, która czyni nas ludźmi. Usuwa zmarszczki, cienie pod oczami, plamy po deszczu na chodniku. A przecież to właśnie te niedoskonałości są najprawdziwsze. Bez nich zdjęcie staje się jedynie ilustracją marzenia o sobie, a nie opowieścią o tym, kim naprawdę jesteśmy.
Czasem myślę, że to największa różnica między dawną a dzisiejszą fotografią: kiedyś robiliśmy zdjęcia, żeby pamiętać, dziś robimy je, żeby się utwierdzić. Zamiast pytać: „czy to jest prawdziwe?”, pytamy: „czy to się dobrze klika?”. I w tym wszystkim coraz trudniej o spojrzenie, które nie szuka uznania, tylko sensu. Bo aparat, który kiedyś był narzędziem do odkrywania i pokazywania świata, dziś coraz częściej staje się bajowym lustereczkiem, w którym próbujemy odnaleźć siebie takimi, jakimi chcielibyśmy być.
Patrzę, jak fotografuje młodsze pokolenie. Pokolenie Z nie goni za idealnym kadrem. Ich zdjęcia są przypadkowe, rozmazane, krzywe, ale prawdziwe. Nie potrzebują wyjaśnień. To fotografie chwil, nie historii.
„Nie chodzi o to, żeby było ładnie. Chodzi o to, żeby było moje.” — usłyszałem kiedyś od dziewczyny z aparatem natychmiastowym. I chyba miała rację.
Zresztą, dzisiejszy świat coraz częściej mówi obrazami. Emoji, gify, reakcje – to nasze współczesne pismo. Komunikujemy się błyskami emocji. Niby prościej, niby szybciej, ale coś w tym jest z powrotu do czasów, gdy ludzie malowali na ścianach jaskiń. Tylko że dziś te ściany zamieniliśmy na walle mediów społecznościowych.
Nasze współczesne hieroglify mają tysiące form — od selfie po memy, od filmików po relacje. Każdy z nas jest swoim własnym kronikarzem, malarzem codzienności. Nie potrzebujemy już słów, żeby mówić o emocjach — wystarczy obraz. Ale im więcej tych obrazów tworzymy, tym mniej potrafimy je widzieć. Bo one też mają swój język, tylko coraz rzadziej chcemy go naprawdę zrozumieć.
W tym świecie obraz stał się językiem, a słowa – tylko komentarzem. Dopowiedzeniem do tego, co i tak już widać. Zamiast opisywać – pokazujemy. Zamiast tłumaczyć – ilustrujemy.
I może w tym tkwi paradoks naszych czasów: nigdy wcześniej ludzie nie mówili tyle obrazami, a jednocześnie tak rzadko naprawdę widzą.
Bo gdzieś w tym wszystkim coraz częściej brakuje patrzenia – tego prawdziwego, uważnego, cichego, bez pośpiechu. Patrzenia, które nie jest tylko rejestracją kształtów i kolorów, ale spotkaniem z tym, co dzieje się przed nami.
Bo patrzeć to nie to samo, co widzieć. Widzieć to znaczy czuć. To znaczy pozwolić, żeby obraz w nas został, żeby coś w środku drgnęło – czasem delikatnie, a czasem do bólu mocno.
Wrażliwi ludzie wiedzą o tym najlepiej. Mają inny wzrok — nie ostrzejszy, tylko głębszy. Patrzą tak, jakby przez światło widzieli emocje. Potrafią dostrzec coś w pozornie pustej przestrzeni — w cieniu człowieka na murze, w szkle odbijającym deszcz, w dłoniach zmęczonej staruszki. Widzą więcej niż kształty – widzą historie.
Bo czasem jedno spojrzenie wystarczy, żeby coś w nas zostało. Obrazy potrafią być jak echo – odbijają się w nas, w sercu, w głowie, w pamięci. Wracają nieproszone, w najmniej spodziewanym momencie. Czasem przypominają o pięknie, czasem o bólu. Ale zawsze uczą.
Wrażliwość nie jest łatwa. Czasem boli. Bo widzę więcej niż chciałbym widzieć. Ale to właśnie z tych drobiazgów rodzi się prawda. W kadrach i w życiu. Bo świat składa się z detali, a fotografia jest tylko próbą ocalenia ich przed zapomnieniem.
„Fotografia nie zaczyna się w obiektywie i matrycy. Zaczyna się w widzeniu. A jeśli ktoś potrafi to widzenie zatrzymać w kadrze – to znaczy, że widzi więcej.” To zdanie powtarzam sobie często, kiedy łapię się na tym, że zbyt długo szukam technicznej doskonałości. Bo kadr można poprawić, ale spojrzenia – nigdy.
Patrzenie to dla mnie forma rozmowy ze światem. Bez słów. Czasem z ciszą, która mówi więcej niż jakikolwiek dźwięk. Zatrzymuję się, gdy inni biegną. Nie dlatego, że mam więcej czasu – tylko dlatego, że nie chcę, by ten czas przeleciał niezauważony.
Bo w fotografii – tak jak w życiu – najwięcej dzieje się wtedy, gdy nic się nie dzieje.
W ciszy, między jednym oddechem a drugim.
A może właśnie o tej ciszy warto porozmawiać następnym razem?




